niedziela, 8 maja 2011

Majówka 2011 - według Magdy

Wymyśliłam to i mam teraz za swoje ... na dwudziestymktórymś kilometrze drogi z Sobiboru do Chełma wpadłam na genialny pomysł :) skoro jedziemy pierwszy raz od wielu lat razem - całą rodzinką - to każdy powinien napisać swoją wersję tej mini wyprawy, oczywiście za wyjątkiem Arii. Minęło kilka dni wypada więc dotrzymać słowa i coś napisać. A wszytko zaczęło się niewinnie ...

Sezon rowerowy z Arią rozpoczęliśmy od małej przejażdżki nad Zalew Zemborzycki - razem ok 20 kilometrów, zachęceni entuzjazmem naszej najmłodszej postanowiliśmy pojechać na Święta Wielkanocne do moich rodziców na rowerach. Niśka w między czasie otrzymała awansem swój nowy rower komunijny była więc okazja by go przetestować. Wyjazd był udany i przekonał nas, że warto ruszyć gdzieś dalej z dzieciakami skoro bez zmęczenia jadą dwadzieścia kilka kilometrów i chcą jeszcze... Entuzjazm naszej dzieciarni natchnął Grześka do zorganizowania majówki. Powstał plan wyprawki Lublin - Łańcuchów -Wytyczno - Sobibór - Chełm. Pogoda miała być prawie letnia, chumory dopisywały .. no i jak zwykle pogodynka zrobiła nas w balona. A miało być tak pięknie ... O zaczynam już marudzić :) Tak na prawdę było super.

Wyprawa rozpoczęła się w piątek 29 kwietna. Ponieważ jestem mamą pracującą wyjechaliśmy z domu dopiero po siedemnastej, ale nadciągający wieczór poniekąd zmusił nas do szybiekgo tempa. Dzieci wzmocnione pysznym obiadkiem (ugotownym przez tatusia) bez problemu przejechały z nami trasę do Łańcuchowa - wsi położonej w malowniczej dolinie Wieprza. Nocowaliśmy na terenie gospodarstwa agroturystycznego. Rozbiliśmy się tuż przed zapadnięciem nocy. Grzesiek zdecydował, że będzie spać na świeżym powietrzu - w altanie. Uświadomiłam sobie że już 4 lata nie spałam w namiocie. Czas szybko leci :) Wieczór był bardzo chłodny, a do snu rechotały nam żaby. W nocy zbudziły mnie dziwne dźwięki. Przestraszona uzmysłowiłam sobie, że są to odgłosy olbrzmich ryb wyskakujacych nad powierzchnię rzeki i opadajacych z głośnym pluskiem w jej toń. Kurcze to na prawdę musi być raj dla wędkarzy, bo płotki to na pewno nie były, no chyba, że baraszkowały tam bobry :) Miejsce, w którym byliśmy polecam - namiary ma mój mąż. Z pewnością kiedyś tam powrócimy - włascicele tej agroturystki organizują także spływy kajakowe Wieprzem. Dla osób wygodych oferują bardzo fajne kwatery za rozsądne pieniądze.

Następnego dnia przywitało nas słoneczko, szybko się zebrabiliśmy i przejechaliśmy 500 m do nabliższego sklepu na śniadanko. I tu nasuwa mi się refleksja powracajaca przez cały czas wyjazdu - świat jest pełen życzliwy ludzi, nie wolno ich tylko przegapić. Banalna może rzecz - kupiliśmy dzieciakom na śniadanie serki czekoladowe z bułeczką jako namiastką łyżki (oryginał leżał na dnie sakwy) - pani sprzedawczyni wyszła przed sklep i użyczyła nam swoich łyżeczek, spytała sie gdzie jedziemy itd. Takich ludzi spotkaliśmy wielu. W drodze nad Wtyczno uderzyła mnie myśl, że dzieci maja wreszcie okazje zobaczyć żywy inwentarz : ) W drodze mineliśy liczne konie, krowy, kaczki, kury, gęsi, psy, koty, rozjechane zaskrońce, rechoczące żaby i obgryzione przez bobry drzewa ... no i oczywiście bociany - ale to już odrębny temat. Bociany ... na Polesiu jest ich chyba najwięcej na kilometr kwadratowy w Polsce. Mi najbardziej spodobały sie te lecące nisko nad naszymi głowami nad ulicą - niesamowite wrażenie zobaczyć je z tak bliska. Jeżeli chodzi o zagęszczenie bocianich gniazd to wyglada to tak: słup - gniazdo, słup - gniazdo, słup, słup- gniazdo itd. Oprócz bocianów ptactwa dzikiego była mnogość, odgłosy wydawały takie ... nie znane mi - chyba jakieś rzadkie gatunki, ornitologiem nie jestem. Droga nad Wytyczno dłużyła mi się, wiał wiatr. Jak ktoś jeździ to wie, że wiatr zawsze rowerzyście wieje w twarz :) Mając jeszcze obciążenie w postaci Arii w przyczepce uparcie parłam do przodu, reszta ciągnęła za mną. Nad jeziorem mieliśmy zaklepane darmowe miejsce na namioty na terenie Domu Rekolekcyjnego Sióstr Nazaretanek. Siostry były super, były pod wrażeniem naszej wyprawy z dziećmi, każda z nich przychodziła oglądać naszą karawanę. Rozbiliśmy namioty w ich ogrodzie gdzieś pomiędzy rabatkami a rzeźbą św. Józefa z Dzieciątkiem. Na kolację dzieciaki dostały naleśniki z serem, a my zostaliśmy zaproszeni na rodzinne rekolekcje. Rano pierwszy raz w życiu byłam na Jutrzni. Siostry zachęcały nas do ponownych odwiedzin, w zamian za nocleg, udostępnienie kuchni i łazienek poprosiły o modlitwę. Z pewnością tam powrócimy.

Rano ruszyliśmy w kierunki Sobiboru. Polesie jest cudne. Mało jest miejsc w Polsce gdzie można zobaczyć jeszcze stare drewniane chaty, niektóre rozsypujące się - kryte strzechą. Lasy, lasy, łąki ... prawie brak pól uprawnych. Jadąc bocznymi drogami wdychałam zapachy wsi. Czuć było sosnową żywicę, mokrą ziemię, trawę ale przede wszytkim upojny zapach czeremchy - na zawsze kojarzący mi się z dzieciństwem - kiedy byłam mała tj. nie chodziłam jeszcze do szkoły - zawsze wyjeżdżałam z moimi dziadkami na dłuuuuugie wakacje na wieś. Wszystko było super, ale około południa zaczęło padać. Kilka kropel tu, kilka tam ... Grzesiek zdecydował, że zostaniemy na pustym przestanku PKS. Blaszak w totalnej dziczy nas uratował - rozpadało się na dobre. Wyciągnęliśmy śpiwory i dzieci poszły spać. Aria na rękach u taty, Nika na ławce i moich kolanach ... Późnym popołudniem przestało lać, zaryzykowaliśmy dalszą drogę. Kilkanaście kilometrów przez las .. Sobibór Stacja ... zwiedzamy były obóz zagłady. Nitka nie może objąć wyobraźnią całego zła, które zdażyło sie w tym miejscu. Oby nigdy się nie powtórzyło ! Jeszcze godzinka i jesteśmy na miejscu. Zmarznięci rezygnujemy z namiotu na rzecz ciepłej kwatery i wynajmujemy pokój. No właśnie, żeby to był pokój .... Pamiętacie pierwszą część Harry Pottera - miał swój pokój pod schodami :) - my dostaliśmy coś podobnego w wersji dla turystów. Oczywiście za ceną zakopiańską - miejsca nie polecam.
Rano zwlekaliśmy z wyjazdem do południa czekając, aż Ariadna wstanie z przedpołudniowej drzemki. Nasze kochane maleństwo przespało całą noc i prawie całe przedpołudnie - całodzienne przebywanie na świeżym powietrzu robi swoje. Było zimno, ale słonecznie, super pogoda na jazdę. Głodni - poprzedniego dnia na przymusowym przystanku zdjedliśmy zapasy- ruszyliśmy w powrotną drogę licząc na szybkie spotkanie ze sklepem. No i się przeliczyliśmy, wiosek minęliśmy sporo, sklepu - zero. Całe szczęście dzieci były po śniadaniu. Zakupy zrobiliśmy tuż przed Wolą Uhruską. Towarzystwo rzuciło się na świeży chlebek, wędlinkę i ogórki, Ariadna wybrała sobie śliczne czerwone jabłko. Właściciel pozwolił nam rozsiąść się wygodnie w środku. Po krótkiej rozmowie zaproponował gorącą herbatę. Z założenia krókie zakupy przerodziły się w godzinne spotkanie towarzyskie. Serdecznie podrawiam Pana Zbyszka- właściciela sklepu. Wzmocnieni śniadanio - obiadem ruszyliśmy dalej. Byliśmy umówieni jeszcze na kawę z naszym kolegą. Jeszcze dwadzieścia kilometrów i wita nas Adrian. Okolica śliczna, sielsko - wiejska nie zachęca do szbkiego wyjazdu, ale czas goni nas, musimy zdąrzyć na ostatni pociąg z Chełma do Lublina. Ruszamy więc w dalszą drogę. Narzuciłam szybsze tempo, zwłaszcza że Niśka była pełna sił, zaś Ariadna szybko z nich opadała :) Skutek był taki, że złapaliśmy wcześniejszy skład. Sympatyczny konduktor sprzedaje nam bilety i wdaje w dłuższą rozmowę. O kolei, rowerach, podróżach. Ariadna początkowo przestraszona, szybko postanawia zwiedzić wagon. Bije brawo za każdym razem, kiedy pociąg zatrzymuje się na kolejnej stacji. Zapada noc. Raptem pojawiają się światła Lublina, kurcze już jesteśmy w domu ? Jeszcze szybkie wypakowanie się z pociągu, dwa kilometry i jesteśmy pod blokiem. Dzieciaki zasypiają natychmiast w łóżkach - pobiły swój rekord dzienny - 60 kilometrów. Brawo ! My siedzimy jeszcze chwilę i podejmujemy szybką decyzję - dały radę 3 dni to dadzą i 30 - wakacje w tym roku spędzimy rodzinnie i oczywiście rowerowo ... czas na Ukrainę i Mołdawię.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz