Cieszę się, że nie znam języka włoskiego. Gdybym znał, wiedziałbym co oznaczają najczęściej spotykane znaki drogowe "Divieto di caccia". Cieszę się, że byłem przekonany, że chodzi o zakaz wyrzucania śmieci ;) Teraz już wiem, że chodziło o zakaz polowania ...
Skoro nie można polować, a karabin już naładowany, to przynajmniej można postrzelać, ot tak Panu Bogu w okno ... Na całej wyspie trudno by znaleźć nie przestrzelone znaki drogowe. Strzelanie do wszytkiego co przy drodze, to chyba sport narodowy. Kaliber - wszelki możliwy, od całkiem małego pistoletowego, do pocisku artyleryjskiego ;) Rozbijanie się przy drodze, mogło mieć więc swoje uroki ... mógłbym się obudzić z przestrzelonym tyłkiem, na przykład.

Gdybym znał język i rozumiał ostrzeżenia, byłbym zapewne ostrożniejszy w dobieraniu noclegowni, niepotrzebnie bym się stresował. Żyję przecież !! ... choć muszę przyznać, kule światały nad głową ;)
Ludzie spotykani na mojej drodze to przede wszystkim osoby starsze, przesiadujące na przykościelnych placykach. Młodzieży nie ma prawie wcale - są dzieci i starcy. Dzięki temu wszystkie te małe miasteczka są ciche i spokojne. Aż trudno mi sobie wyobrazić, że w sezonie turyści są tu pożądani. Czy miejscowi są tak mocno uzależnieni od turystycznych wpływów, czy turyści wdzierają się w buciorach w sielskie życie autochtonów ?? Na to pytanie odpowiedź znajdę dnia następnego. Teraz czas spać.


Rozbijam się na tarasie nieczynnego jeszcze baru. Do morza mam 10 metrów pięknej plaży. W nocy rozbryzgi morskiej wody moczą namiot budząc mnie co chwila. Śpię do dziewiątej. Obudzony wreszcie przez właściciela terenu, korzystam z jego hydrantu i myję namiot i rower. Gdy dowiaduje się, że jestem Polakiem, zaprasza mnie do środka i proponuje śniadanie, kawę i ciepły prysznic, z którego chętnie korzystam. Prowadzi mnie na piętro gdzie ma pokoje dla turystów, wręcza mi klucz i mówi że mogę zostać do połowy kwietnia - za darmo. Grzecznie odmawiam i dziękuję, tłumacząc że muszę jechać dalej, a ósmego odlatuję do kraju.
Ruszam w dalszą drogę, to już koniec wybrzeża - wjeżdżam w głąb wyspy. Zanim jednak to nastąpi, przeżywam ostatni szok wizualny. Wioska San Salvatore robi na mnie ogromne wrażenie. Niby wieś jakich wiele, ale właśnie ta mnie ujmuje - może dlatego, że na wjeździe stoi bar o nazwie "ABRAXAS", a to jedna z moich ulubionych kapel.





Przeszedłem przez całą wioskę i nie widziałem żywego ducha. Nie mam pewności czy to opuszczone miasteczko, czy wszyscy siedzą pozamykani w domach - może to czas sjesty, a może czas prac polowych. Wyjeżdżam z wymarłego miasta i jadę zwiedzać Tharros - starożytne miasto odkopane przez archeologów i udostępnione do zwiedzania. Podobno warto odwiedzić ... jednakże same wykopaliska nie robią na mnie wrażenia, bardziej podoba mi się klimat wokoło. Jest tu przyjemny przylądek - niby własność prywatna, ale otwarta brama zachęca do wtargnięcia. Objeżdżam go dookoła - przyjemny widok.
Widoki piękne, ale trudne do uchwycenia aparatem. Jakie szczęście, że nasz mózg długo zapamiętuje to co widzą oczy ... a gdy już zapomni, będzie pretekst do następnych odwiedzin znanych już, ale zapomnianych miejsc ;)
Kolejny, dłuższy przystanek to miejscowość Oristano. Jedyne co mi się tutaj spodobało to Auchan na wjeździe. Wreszcie robię pożądne zakupy - uzupełniam zapasy żywości i sardyńskiego piwa. Na stoisku z pamiątkami kupuję flagę Sardynii - prezent dla samego siebie ;) Przejeżdżam przez centrum i jakoś nie mam nastroju na dokładniejsze zwiedzanie. Jadę dalej, omijając główną drogę. Na wylocie mam, mały placyk po środku którego stoi stary kościółek - bardzo lubię taki surowy styl. Coraz trudniej o takie perełki - nieczęsto widok to spotykany, szczególnie w miastach. Większość takich kościółków jest obecnie przerabiana na bardziej okazałe formy lub przynajmniej tynkowana i na inne sposoby okaleczana.

Dzisiejszy dzień to ogólnie "dzień kościelny". Na drodze mam ich tak wiele ... Następna, piękna świątynia katolicka czeka na mnie w Santa Giusta ledwie trzy kilometry dalej. Zostawiam rower na placu pod kościołem i idę zwiedzać. Na placu zbiera się trochę dzieciaków zainteresowanych moim welocypedem. Nie podejrzewam ich aby dali radę ukraść taki ciężar, ale są głośni i traktują go jak zabawkę. Schodzę ze schodów i na dalsze zwiedzanie zamierzam zabrać go ze sobą. Nie będzie to wygodne ... Sytuacji przygląda się dwóch dziadziów siedzących na ławeczce obok. Podchodzę do nich i próbuję zostawić rower bliżej nich, może go trochę przypilnują. Próbuję nawiązać rozmowę, ale nie są zbytnio zainteresowani. Od niechcenia pytają, lub raczej stwierdzają - Germania ??!!?? Odpowiadam - No !! No !! - Polaco !!!! ... Polaco ?? - pytają ze zdziwieniem - Papa !! I znowu się zaczyna. Nagle stają się bardzo przyjemni, ciepli i serdecdzni. Spędzam z nimi dłuższą chwilę. Opowiadają mi trochę o relacjach z Niemcami, Holendrami i innymi takimi. Tylko Polacy są przez nich lubiani - są przekonani, że skoro Papież był Polakiem to wszyscy Polacy muszą być równie dobrzy i porządni. Dowiaduję się trochę o turystyce widzianej oczami Sardzyńczyka - większość tego biznesu jest poza zasięgiem rdzennej ludności. Właścicielami są przeważnie bogaci Włosi, nastawieni na bogatych klientów, a Ci są strasznymi ignorantami i są przekonani, że wszystko im wolno. Lubią się afiszować swoim bogactwem, mało elegancko traktując mniej zamożnych. W sezonie przeżywają taki najazd bogatych "obcych", że to co zarobią na ich obsłudze jest natychmiast wydawane ... jako różnica sklepowych cen poza sezonem i w sezonie. Bardzo przyjemnie się z nimi rozmawia, ale czas goni. Wyjeżdżam z miasta i rozglądam się za noclegiem.


Pisałem już o trudnościach z rozbiciem namiotu. Im dłużej jestem na wyspie, tym łatwiej wynajduję odpowiednie miejsca na obozowisko. Teraz każdy następny nocleg jest w coraz to przyjemniejszym miejscu - musiało upłynąć trochę czasu, zanim zacząłem sobie jakoś radzić ...
Następnego dnia spełniłem dobry uczynek - pożyczyłem "bandziorasowi" zestaw kluczy do roweru. Wjechałem do Santa Gavino Monreale i ... jakieś wielkie zagęszczenie "bandytów". Zahaczył mnie jeden taki, wymuszając na mnie zatrzymanie się ... Speniałem troche, ale okazało się że zupełnie niepotrzebnie. Pożyczyłem gościom pompkę i komplet kluczy, naprawili rowerek , podziękowali i ... poklepali z uznaniem po karku.
Gdy dotarłem do Cagliari, nie wiedziałem co ze sobą począć. Miasto mnie całkowicie otumaniło ... cenami. Zajeżdżam na MacDonalds ... nie !! Jadę dalej. O !! Pizzeria. Menu mówi, o przystępnych cenach. Świetnie - pizza taniej niż w Lublinie. Zostaję !! Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że rachunek jest dwukrotnie wyższy ... Pizza 7 €, grube ciasto - dopłata 2 €. No i było by OK, gdyby nie dodatkowa opłata za obsługę - 5 €. Uważajcie więc na ceny w stolicy !!






A samo miasto ?? Jak widać !! Prawie zupełnie puste ... co akurat jest jego wielką zaletą. Mniej ciekawie wygląda wszędobylskie naciągactwo, począwszy od ulicy i murzyńskich sprzedawców czegokolwiek, porzez zawyżone opłaty za restauracyjną obsługę, skończywszy na całkowicie nieuzasadnionych opłatach za "zwiedzanie". Miło jednak je wspominam ... ładnie położone, zadbane, eleganckie, całkowicie odmienne ... w końcu stolica. Jadę na lotnisko, mylę drogę. Ma to jednak dobrą stronę - udaje mi się zakupić okazyjnie wiele suvenirów. Gdy już się poddałem i wiozłem tylko flagę i na prędce zakupione dwie butelki sardyńskiego wina, wyrósł przede mną wielki, dziecięcy supermarket. WOW !! Bardzo udane zakupy.Podsumowując : podróżowałem dziesięć dni, przejechałem ponad osiemset kilometrów, nie miałem żadnej awarii, wydałem sto pięćdziesiąt euro licząc suveniry plus sto siedemdziesiąt euro na przelot Kraków-Cagliari i sto złotych na pociąg z Lublina na lotnisko. Wychodzi więc około tysiąca pięciuset złotych cuzamen do kupy, czyli wydałem mniej niż niejedna kobieta na waciki ...
THE END ...























