niedziela, 15 sierpnia 2010

Kusze 2010 - odsłona druga.

Plan A, to przejechanie całej trasy rowerami. Załoga kompletna czyli Magda, siedmioletnia córka Weronika, trzymiesięczna suka Mirra, 11 miesięczna córka Ariadna w przyczepce oraz Ja. Niestety wielkie oberwanie chmury zawróciło nas z drogi. Przemoczeni do suchej nitki wróciliśmy do domu po przejechaniu kilometrów dwóch. Fajnie było by mieć możliwość sterowania kurkami z tą cholerną wodą ... Niestety nie posiadamy takich mocy ... buuu ... Ale posiadamy wielką siłę dostosowawczą. Zmieniliśmy więc plany.

To był "mój pierwszy raz" w wielkim pociągu ...

... jego koło było większe nawet od mojej starszej siostry - Niśki ...

... później musiałam przesiąść się do następnego wielkiego pociągu ...

Czas na plan B. Wyruszamy następnego dnia z samego rana, korzystając z kolei naszych państwowych. Podwozimy się kilka kilometrów. Najpierw stalowa-lova, później przesiadka do Rudnika nad Sanem. Ariadna i Mirra pierwszy raz w życiu podróżują pociągiem. Najwidoczniej bardzo im się podoba bo są nieswojsko grzeczne. Udaje mi się wreszcie znaleźć też dowód na brak choroby lokomocyjnej naszego szczenięcia. Podejrzenie padło gdy podczas jakiejś podróży autem, zarzygała je w całości. Zarzygała tylne siedzenia, przednie siedzenia, narzygała do bagażnika, narzygała na mnie ... narzygała wszędzie ale nie do torebki. Moja ślubna wraz z mamusią swą, chciały nafaszerować bidne zarzygane maleństwo jakimś świństwem. Awiomarin bodajże. Tylko mój wielki protest, przed błędną próbą „regeneracji” błędnika powstrzymał wstrętne łapska samozwańczych „pań doktor” przed farmakologiczną inwazją małych białych wstrętnych piguł.

... mieliśmy więcej miejsca niż w poprzednim ...

... a gdy nasza podróż dobiegła końca, Niśka ucieszyła się że wreszcie siada na rower.

Z Rudnika chcieliśmy pojechać krótszą i atrakcyjniejszą drogą, ale niestety prom przez San przewożący miejscową ludność do miejscowości Bieliny, okazał się być nieczynnym. O wielkiej nieczynności małego promu, poinformowała nas przemiła siostra pana sternika, który to nie pracuje w szabas ani inne święta. Pojechaliśmy więc drogą na Przemyśl, ruchliwą jak jasna cho ... cho ... cho ... ... chociaż z drugiej strony, było to tylko 6 kilometrów. Daliśmy radę, ale nie polecam takich dróg do podróży z małym dzieciem zamkniętym w aluminiowej budzie, bez zderzaków czy innych systemów „bezpieczeństwa”. I tu przypomniała mi się rozmowa z pewnym panem poznanym na jedynej ścieżce rowerowej Lublina. Gdy się zobaczyliśmy jadąc z naprzeciwka, postanowiliśmy chwilę porozmawiać, wymienić doświadczenia. Krótka prezentacja przyczepek i ich zawartości ... Gdy ów pan zaczął bredzić o bezpieczeństwie, o testach jakim był poddawany jego model, pięciu gwizdkach ... czy tam gwiazdkach raczej, postanowiłem czym prędzej się oddalić. Jedyna moja refleksja była taka, że skoro nie posiadam dla Arii transportera opancerzonego, to taka przyczepka ma się ... nie rozpaść i tyle !! Testy czy gwiazdki nie mają najmniejszego znaczenia w starciu z siłą, pędzącej z prędkością 120 km/h, kupy żelastwa o wadze 2 ton. Ale ludzie lubią takie bajery. Pewnie niedługo będą montowali jakieś poduszki powietrzne i inne takie kurtyny czy jak inaczej je nazwą. Ich sprawa, byle znowu mnie do tego nie chcieli zmuszać !!

Jest mi tutaj naprawdę bezpiecznie ...

... i wygodnie ...

... w mojej przyczepce mogę nawet zjeść obiad ...

... po którym jestem bardzo szczęśliwa ...

... bo mama zawsze bierze mnie na ręce, aby mi się odbekło ...

... niestety, później trzeba znowu jechać ... tym razem po wertepkach.

Jakoś tak dziwnie szybko udało nam się dotrzeć na miejsce przeznaczenia. Szybko, pomimo iż gdziekolwiek zatrzymaliśmy się, miejscowi zlatywali się pooglądać kilkoro dziwaków na rowerach. Magda ciągnąca przyczepkę z Arią, Niśka na swoim zamałym, mocno dziecinnym rowerku i ja z równie dziwną przyczepką co eMka ... tyle że ...
- Ło, patrz. Ta druga jakaś wybrakowana ... jedno koło ...
Do tego jakieś dziwne torby z przodu roweru, dziwne torby z tyłu roweru ...
- O, kurwa !! ... pa, co tam z tyłu siedzi ...
A to przecież tylko Mirra wystawiała łeb z prawej tylnej sakwy.
Ogólnie śmiesznie i przyjemnie. Pozdrowienia, zaproszenia ... i dalej w drogę.

Pod sklepem w Hucisku, Niśka pokazała mi kolorową tęczę.

Następnego dnia mieliśmy pojechać do Krzeszowa na mała wycieczkę. Niestety mała awaria przyczepki wymusiła na nas słodkie lenistwo. W poniedziałek podjechałem z uszkodzonym kółkiem do serwisu w Biłgoraju. Na szczęście udało mi się przekonać właściciela do natychmiastowej naprawy ośki, co nie było łatwe „bo w sezonie tydzień trzeba czekać”. Po dwudziestu minutach wszystko było ok i szczęśliwy ruszyłem w drogę powrotną.

We wtorek osiągnęliśmy cel naszej wyprawy - szczepienie Mirry. Ono właśnie było sprawcą całego wyjazdu. Moglibyśmy oczywiście zrobić to w Lublinie, ale obiecaliśmy pani doktor, że przyjedziemy ... Początkowo nie zostaliśmy rozpoznani, ale po chwili ... suka rzuciła się na swoją poprzednią właścicielkę z zamiarem zalizania. Ucieszona naszą niespodziewaną wizytą pani doktor, zrobiła szybki zastrzyk. Chwila odpoczynku, chwila rozmowy. Pożegnanie ... do zobaczenia za rok ... na następne szczepienie znowu się tu wybierzemy.

Miruśka po szczepieniu była nie w sosie, nie chciała się ze mną bawić.

Następne dni mijały nam pod znakiem krótkich, ale jakże atrakcyjnych przejażdżek. Niby 20-30 km. to niewiele, ale jak przyjemnie obserwować postępy czynione przez Ariadnę i Mirrę. Są coraz grzeczniejsze, mniej marudne i coraz bardziej zainteresowane zmieniającym się wokół światem. Minął początkowy stres, widać że jazda sprawia im wiele przyjemności. Oby tak dalej. Nie chcemy zniechęcić dzieci i nie chcemy aby one zniechęciły nas ...

Tata przygotował wiele atrakcji, pokazał nam prawdziwą wieś ...

... a Niśka nawet stwierdziła, że chciałaby na takiej mieszkać.

Obejrzeliśmy bardzo miły film. Chyba pierwszy polski film o wampirach ... „Kołysanka”. Juliusz Machulski po ostatnich kilku wpadkach z „Ile waży koń trojański” na czele, znowu mnie zachwycił. Nakręcił arcysympatyczny film o rodzinie wampirów, której przybyciu na Mazury towarzyszy tajemnicza seria zaginięć. Jako że w niewyjaśnionych okolicznościach giną wszyscy możliwi mieszkańcy regionu (i nie tylko), okolica zyskuje nazwę Trójkąta Mazurskiego. Na szczęście okazuje się, że giną tylko chwilowo. Ofiary nie są zagryzane ani rozszarpywane na strzępki, jak bywa to w takich filmach, a lekko podgryzane po nogach. Po kilku tygodniach ciągłego podgryzania, resetują im pamięć i puszczają wolno. Takie krwiste, małe wampirze co nieco ... Polecam ten film, wreszcie coś nowego i oryginalnego. My również chętnie wyprowadzilibyśmy się na Mazury, tylko z czego my tam będziemy żyli ...

Może z rękodzieła ludowego ??

Pomiędzy przejażdżką, filmem a kolacją, zorganizowaliśmy dla dzieciaków konkurs na najgłupszą minę. Nagrodą miał być uśmiech kierownika, czyli mój odciśnięty w betonie komórkowym. Weronika sprosiła okoliczne kolesiostwo i się zaczęło ...

Na początek prezentacja ogólna ...

... później występy solo, najpierw najmłodsza Martynka ...

... później Agnieszka ...

... i Weronika ...

... chłopaki się nie bawiły z dziewczynami ...

... a jak ja widziałam ich wygłupy to też się chciałam przyłączyć ... ale one nie chciały. buuu

Dzisiaj wróciliśmy do domu. Początkowo chcieliśmy jechać do Stalowej Woli rowerami ... ale ledwo dojechaliśmy do Niska. Na przesiadkę mieliśmy dwanaście minut, a pociąg z Przeworska spóźnił się o dwadzieścia kilka. Na szczęście konduktor miał zaczarowany telefon, z którego zadzwonił do jakiegoś gościa coby wylazł na tory i nie pozwolił odjechać naszemu szynobusowi i jakoś udało nam się zapakować do ostatniego pociągu relacji home.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz