


Czas na plan B. Wyruszamy następnego dnia z samego rana, korzystając z kolei naszych państwowych. Podwozimy się kilka kilometrów. Najpierw stalowa-lova, później przesiadka do Rudnika nad Sanem. Ariadna i Mirra pierwszy raz w życiu podróżują pociągiem. Najwidoczniej bardzo im się podoba bo są nieswojsko grzeczne. Udaje mi się wreszcie znaleźć też dowód na brak choroby lokomocyjnej naszego szczenięcia. Podejrzenie padło gdy podczas jakiejś podróży autem, zarzygała je w całości. Zarzygała tylne siedzenia, przednie siedzenia, narzygała do bagażnika, narzygała na mnie ... narzygała wszędzie ale nie do torebki. Moja ślubna wraz z mamusią swą, chciały nafaszerować bidne zarzygane maleństwo jakimś świństwem. Awiomarin bodajże. Tylko mój wielki protest, przed błędną próbą „regeneracji” błędnika powstrzymał wstrętne łapska samozwańczych „pań doktor” przed farmakologiczną inwazją małych białych wstrętnych piguł.


Z Rudnika chcieliśmy pojechać krótszą i atrakcyjniejszą drogą, ale niestety prom przez San przewożący miejscową ludność do miejscowości Bieliny, okazał się być nieczynnym. O wielkiej nieczynności małego promu, poinformowała nas przemiła siostra pana sternika, który to nie pracuje w szabas ani inne święta. Pojechaliśmy więc drogą na Przemyśl, ruchliwą jak jasna cho ... cho ... cho ... ... chociaż z drugiej strony, było to tylko 6 kilometrów. Daliśmy radę, ale nie polecam takich dróg do podróży z małym dzieciem zamkniętym w aluminiowej budzie, bez zderzaków czy innych systemów „bezpieczeństwa”. I tu przypomniała mi się rozmowa z pewnym panem poznanym na jedynej ścieżce rowerowej Lublina. Gdy się zobaczyliśmy jadąc z naprzeciwka, postanowiliśmy chwilę porozmawiać, wymienić doświadczenia. Krótka prezentacja przyczepek i ich zawartości ... Gdy ów pan zaczął bredzić o bezpieczeństwie, o testach jakim był poddawany jego model, pięciu gwizdkach ... czy tam gwiazdkach raczej, postanowiłem czym prędzej się oddalić. Jedyna moja refleksja była taka, że skoro nie posiadam dla Arii transportera opancerzonego, to taka przyczepka ma się ... nie rozpaść i tyle !! Testy czy gwiazdki nie mają najmniejszego znaczenia w starciu z siłą, pędzącej z prędkością 120 km/h, kupy żelastwa o wadze 2 ton. Ale ludzie lubią takie bajery. Pewnie niedługo będą montowali jakieś poduszki powietrzne i inne takie kurtyny czy jak inaczej je nazwą. Ich sprawa, byle znowu mnie do tego nie chcieli zmuszać !!






Jakoś tak dziwnie szybko udało nam się dotrzeć na miejsce przeznaczenia. Szybko, pomimo iż gdziekolwiek zatrzymaliśmy się, miejscowi zlatywali się pooglądać kilkoro dziwaków na rowerach. Magda ciągnąca przyczepkę z Arią, Niśka na swoim zamałym, mocno dziecinnym rowerku i ja z równie dziwną przyczepką co eMka ... tyle że ...
- Ło, patrz. Ta druga jakaś wybrakowana ... jedno koło ...
Do tego jakieś dziwne torby z przodu roweru, dziwne torby z tyłu roweru ...
- O, kurwa !! ... pa, co tam z tyłu siedzi ...
A to przecież tylko Mirra wystawiała łeb z prawej tylnej sakwy.
Ogólnie śmiesznie i przyjemnie. Pozdrowienia, zaproszenia ... i dalej w drogę.

Następnego dnia mieliśmy pojechać do Krzeszowa na mała wycieczkę. Niestety mała awaria przyczepki wymusiła na nas słodkie lenistwo. W poniedziałek podjechałem z uszkodzonym kółkiem do serwisu w Biłgoraju. Na szczęście udało mi się przekonać właściciela do natychmiastowej naprawy ośki, co nie było łatwe „bo w sezonie tydzień trzeba czekać”. Po dwudziestu minutach wszystko było ok i szczęśliwy ruszyłem w drogę powrotną.
We wtorek osiągnęliśmy cel naszej wyprawy - szczepienie Mirry. Ono właśnie było sprawcą całego wyjazdu. Moglibyśmy oczywiście zrobić to w Lublinie, ale obiecaliśmy pani doktor, że przyjedziemy ... Początkowo nie zostaliśmy rozpoznani, ale po chwili ... suka rzuciła się na swoją poprzednią właścicielkę z zamiarem zalizania. Ucieszona naszą niespodziewaną wizytą pani doktor, zrobiła szybki zastrzyk. Chwila odpoczynku, chwila rozmowy. Pożegnanie ... do zobaczenia za rok ... na następne szczepienie znowu się tu wybierzemy.

Następne dni mijały nam pod znakiem krótkich, ale jakże atrakcyjnych przejażdżek. Niby 20-30 km. to niewiele, ale jak przyjemnie obserwować postępy czynione przez Ariadnę i Mirrę. Są coraz grzeczniejsze, mniej marudne i coraz bardziej zainteresowane zmieniającym się wokół światem. Minął początkowy stres, widać że jazda sprawia im wiele przyjemności. Oby tak dalej. Nie chcemy zniechęcić dzieci i nie chcemy aby one zniechęciły nas ...


Obejrzeliśmy bardzo miły film. Chyba pierwszy polski film o wampirach ... „Kołysanka”. Juliusz Machulski po ostatnich kilku wpadkach z „Ile waży koń trojański” na czele, znowu mnie zachwycił. Nakręcił arcysympatyczny film o rodzinie wampirów, której przybyciu na Mazury towarzyszy tajemnicza seria zaginięć. Jako że w niewyjaśnionych okolicznościach giną wszyscy możliwi mieszkańcy regionu (i nie tylko), okolica zyskuje nazwę Trójkąta Mazurskiego. Na szczęście okazuje się, że giną tylko chwilowo. Ofiary nie są zagryzane ani rozszarpywane na strzępki, jak bywa to w takich filmach, a lekko podgryzane po nogach. Po kilku tygodniach ciągłego podgryzania, resetują im pamięć i puszczają wolno. Takie krwiste, małe wampirze co nieco ... Polecam ten film, wreszcie coś nowego i oryginalnego. My również chętnie wyprowadzilibyśmy się na Mazury, tylko z czego my tam będziemy żyli ...

Pomiędzy przejażdżką, filmem a kolacją, zorganizowaliśmy dla dzieciaków konkurs na najgłupszą minę. Nagrodą miał być uśmiech kierownika, czyli mój odciśnięty w betonie komórkowym. Weronika sprosiła okoliczne kolesiostwo i się zaczęło ...






Dzisiaj wróciliśmy do domu. Początkowo chcieliśmy jechać do Stalowej Woli rowerami ... ale ledwo dojechaliśmy do Niska. Na przesiadkę mieliśmy dwanaście minut, a pociąg z Przeworska spóźnił się o dwadzieścia kilka. Na szczęście konduktor miał zaczarowany telefon, z którego zadzwonił do jakiegoś gościa coby wylazł na tory i nie pozwolił odjechać naszemu szynobusowi i jakoś udało nam się zapakować do ostatniego pociągu relacji home.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz