Trzeba kończyć marudzenie i brać się do roboty, bo czasu już mało. Do końca marca mam promocję na foto książkę, w której chcemy uwiecznić nasz pierwszy od lat, wspólny zagraniczny wyjazd ...
LUWR



Następny dzień to zwiedzanie, podobno największego muzeum świata - Luwru. Robi wrażenie jak jasna cholera ... przez pierwszą godzinę, a ta minęła nam ... na zakupie biletów. Mieliśmy trochę szczęścia z automatem biletowym. Stoi ich ze trzydzieści. Długo zastanawiałem się do którego podejść, w końcu decyzję ułatwiła mi duża instrukcja obsługi przy jednym z nich, na dodatek w zrozumiałym dla mnie lengłajdżu. Podchodzimy, czytamy i wszystko stało się jasne. Bilet kosztuje 10 euro za osobę, dzieci za darmo. Wkładam więc dwudziestaka w specjalny otwór ... i nic. No nieźle myślę sobie, ale wiocha. No kasę mi wcięło, trza iść reklamować. Ale jak się dogadać w tym dziwnym kraju ?? Naradzamy się chwilę ze ślubną, a w miedzyczasie automat wypluł nam bilety. Wyjmuję i okazuje się, że jest ich trzy. Jak nas policzył ?? Dziwimy się chwilę, oglądamy dokładnie bilety. Wszystkie takie same, ta sama data i godzina. Czaimy się jeszcze chwilę, podchodzi jakiś anglik do bileterni. Pytam czy potrzebuje bilet, bo mamy jeden za dużo i może chce odkupić ... W ten sposób zwraca nam się dychacz i do muzeum wchodzimy za dziesiątaka we troje. Poprawia nam to nieco humory ;)


Zwiedzanie zaczynamy od ... no właśnie. Napaliliśmy się na tą Mona Lisę jak pies na jajka. Szukamy i szukamy. Wszystkie drogi mają zaprowadzić nas właśnie do niej, a my nie możemy jej znaleźć. W końcu po godzinie znajdujemy ... Ale kicha. Taka, mała popierdółka za pięciotonową szybą pancerną. Dostępu strzeże dodatkowo dwóch strażników uzbrojonych po zęby. No cóż ... Nie wiem co ludzie w niej widzą ...

Pierwsza godzina mija szybko. Jesteśmy pod wrażeniem, takiego zagęszczenia sztuki jeszcze nie widzieliśmy. Włóczymy się i włóczymy, końca nie widać. Godziny mijają niczym przydrożne drzewa obserwowane przez ślimaka. Wreszcie nie wytrzymujemy, po piątym obrocie dużej wskazówki, nerwowo rozglądamy się za wyjściem. Zanim uda nam się do niego trafić, wskazówka, ruchem kołowym, otacza tarczę jeszcze dwa razy.


Postanowiliśmy się trochę rozerwać i udać się na przejażdżkę diabelskim młynem. Niestety cena skutecznie nas od tego odwiodła. 15 euro normalny i 10 ulgowy, to stanowczo nie nasz poziom cenowy.


Wracając do domu, kupujemy trochę piwa i robimy imprezę z gospodarzami. My na stół alkohol, oni sery. Yves raczy nasze zmysły świetną muzyką. On jest akustykiem w Operze Paryskiej. Zna się na dźwięku ... Włącza nam Pink Floyd i do szczęścia nic więcej nie potrzebujemy ... Dalej nie pamiętam ...
Kolejny dzień mija nam na poszukiwaniu, głęboko zakamuflowanego Centre Georges Pompidou. To pokraczny budynek, w którym wszystkie instalacje zostały wyprowadzone na zewnątrz i pomalowane na różne kolory. Każdy odpowiada innej funkcji - niebieski to układ klimatyzacyjny, żółty - instalacje elektryczne, czerwony - cieplne, a zielony to wodociągi. Trzy najwyższe piętra tego "smoka paryskiego" zajmuje Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Omijamy je jednak, zaspokajając się parterem oraz placem w koło.




U Niśki obserwujemy pierwsze objawy zmęczenia. Musimy chwilę odpocząć. Zjadamy obiad, pijemy gorącą herbatkę i udaje nam się zażegnać kryzys w zalążku. Po ponad godzinnym odpoczynku wychodzimy znowu na miasto. Szwędamy się bez większego celu, obserwując trochę ludzi i ich zwyczaje. Natrafiamy na most, gdzie przypiętych są tysiące kłódek z imionami zakochanych. Zainteresowani szalonym miłośnikiem ptaków, przycupnęliśmy na ławeczce, aby uchwycić w kadrze jego ornitologiczne zamiłowania.


PS. Oczywiście tekst jest napisany pół żartem, pół serio. Wszystkie opisane atrakcje były naprawdę sympatyczne i wcale nas nie nudziły. Po prostu, jakiś marudny dzisiaj jestem ...
MLYNSKIE SLONCE FAJNE,WRONA
OdpowiedzUsuń