niedziela, 14 marca 2010

Marrakech - odc. 2

Po wycieczce do ogrodu Majorelle, który swą nazwę wziął od nazwiska pierwszego właściciela, francuskiego malarza Jacques'a Majorelle, który założył ogród w latach dwudziestych wieku minionego, udałem się na spacer po medinie i sukach.

Ciekawy kontrast ruin i wysypiska śmieci z ekskluzywnym pałacem - hotelem.

Medina czyli stare miasto Marakeszu, to ciągnące się w nieskończoność suki. Zabłądzić tu naprawdę łatwo, dodatkowo w każdej uliczce, przejściu i zakamarku czycha jakiś naciągacz - naganiacz, który zrobi wszystko aby zaciągnąć do swojego czy zaprzyjaźnionego sklepiku. Zrobi też wszystko aby zrobić w nim wielokrotnie przepłacone zakupy.

Ogólnie, wszystkie te zakamarki były bardzo bezpieczne. Jedyne niebezpieczeństwo to zagubienie się w ogromie nieznanego.

Próbując zainteresować się czymkolwiek na suku jest się narażonym na bardzo długie rozmowy o cenie. Ta im bardziej abstrakcyjna tym lepsza - działa to w obie strony. Sprzedawca chce za jakiś suvenir 700 DH, my mówimy 20 DH. Sprzedawca tradycyjnie się obraża, ale po chwili dobiega do oddalającego się klienta i wciska mu towar chcąc 200 DH. Podnosimy wtedy cenę do 70 DH i kupujemy w całkiem atrakcyjnej tylko dwukrotnie przepłaconej cenie. Zazwyczaj właśnie fantazje sprzedawców były dziesięciokrotnie wyższe niż moje realia płatnicze. Co kupiłem, ile stargowałem i jak targowałem spróbuję przedstawić w osobnym poście w późniejszym terminie.
W ogromie suków wielokrotnie się gubiłem nie mogąc z nich wyjść. Oczywistym jest, że nie pomagał kompas, GPS ani żadna mapa. Nie mogłem też liczyć na pomoc miejscowych bo ci prowadzili by mnie tak abym zaliczył wszystkie możliwe stragany ich znajomych, od których dostali by odsyp. Ciągle miałem wrażenie kręcenia się w kółko. Po jakimś czasie na szczęście udało mi się w jakiś dziwny, niewytłumaczalny dla mnie sposób znaleźć się w miejscu, z którego potrafiłem już trafić do hotelu. Tym miejscem do którego próbowałem tyle czasu dotrzeć był wielki plac Jemaa el Fna.

Praktycznie wszystkie stragany były bardzo kolorowe ...

>... albo jeszcze bardziej kolorowe ...

... nawet te z przyprawami ...

... które z natury powinny być "szare" ...

... nawet oliwki występowały w wielu różnych kolorach ...

... kolorowe były również naczynia do duszenia tadżina, przeze mnie nazwane "kominami" ...

... a także, cała marokańska ceramika.

Po dotarciu do punktu orientacyjnego, pierwsze co postanowiłem zrobić to pożądnie zjeść. Tadżina już próbowałem, więc teraz wybór padł na kuskus. Przyniesiono mi więc pożądną porcję kuskusa z wkładką z kury. Wszystko to z pysznymi duszonymi warzywami doprawione świetnymi przyprawami. Opinia o Maroko jako kraju gdzie najlepiej przyprawia się potrawy jest całkowicie zasłużona. Marokańczycy to prawdziwi mistrzowie przypraw.

Zjadłem pyszne danie za 20 DH ...

... i wypiłem przepyszny, świeżo wyciśnięty sok z trzech pomarańczy za 3 DH ...

... i pomimo iż obiecałem sobie, że spróbuję wszystkich dostępnych potraw, to do ślimaków nie mogłem się przekonać. bleeeee

Wracając do hotelu udało mi się zrobić kilka zdjęć przechodzącym ludziom i ich zajęciom. Robienie zdjęć ludziom w Maroko, należało do najtrudniejszych wyzwań. Żadne ze zdjęć postaci nie zostało przeze mnie zrobione w satysfakcjonujący mnie sposób. Wszystkie były robione praktycznie z ukrycia i zupełnie bez możliwości kadrowania. Były zupełnie przypadkowe. Efekty końcowe są więc również przypadkowe i niezadowalające. Gdybym miał więcej czasu na przebywanie wśród ludzi i gdybym posiadał jakiś dyskretniejszy aparat, ewentualnie gdybym chciał płacić ludziom za zrobienie im zdjęcia pewnie byłbym w stanie wykonać bardzo dobre portrety. Czasu ani dyskretnej kamery niestety nie miałem, a za zdjęcia płacić nie chciałem. Wielokrotnie chcąc wykonać zwykłe zdjęcie zbiegali się ludzie żądając zapłaty. Najgorsi byli sprzedawcy wody, oni bili rekordy szybkości robienia uników od darmowych zdjęć. Z drugiej strony w bezczelny sposób żądali zapłaty za niepozowanie do zdjęcia ;) Kwestia kasy za zdjęcia to kwestia tylko dużych miast, co nie oznacza że na prowincji było łatwiej. Tam ludzie po prostu skutecznie i stanowczo unikali zdjęć. Po kilku próbach poddałem się i przestałem robić zdjęcia, szanując ich prywatność.

Przy ogniskowej 340 mm, dało by się robić zdjęcia, ale jakoś nie lubię takiej perspektywy - to ogniskowa na safari czy inne takie ptaszki ;) ...

... tutaj również 340 mm, ale świadomie użyta. Pani jednak się zorientowała i zaczęła szybko trząść głową, to w jedną to w drugą stronę ...

... byłem przekonany, że z tym Panem nawiązałem kontakt i pozwolił mi się fotografować. Gdy jednak zrobiłem kilka zdjęć zaobserwowałem, że się trochę krępuje. Dałem więc spokój z dalszymi próbami.

Ten sprzedawca wody, chwilę swojej nieuwagi przypłacił brakiem zarobku ...

... a ten chociaż odrazu mnie zauważył i biegł do mnie po kasę szybko jak struś pędziwiatr, też nic nie zarobił, bo zarabiać to JA, a nie na mnie ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz