niedziela, 7 marca 2010

Ostatnie dni w Maroko.

Dopiero dzisiaj mam trochę czasu na napisanie czegokolwiek.
Jestem obecnie w miejscowości Taroudant i leczę rany. Jestem tak spalony słońcem, że doznałem poparzeń któregośtam stopnia. Wymiana skóry działa na szczęście bardzo szybko i prawie bezboleśnie dochodzę do stanu używałności. Za trzy dni odlatuję do kraju.
W międzyczasie okazało się że mamy trochę inne preferencje wyprawowe i podróżuje sam. Spędziliśmy razem kilka noclegów i zaliczyliśmy kilka wspólnych przygód ale jednak większą część wyprawy pokonuje jak początkowo zakładałem - sam.
Dzisiaj kręciłem się po miejscowych sukach i wybierałem suveniry dla mojej rodziny. Mnogość towarów tak mnie zszokowała i otępiła że dałem się w kilku przypadkach zrobić w przysłowiowe bambuko. Ale mając już takie doświadczenia z poprzednich wypraw, wiem że taki przepłacony suvenir najbardziej cieszy :) Chodząc po sukach, bardzo trudno jest nie kupić wszystkiego. Marokańska moda jest tak piękna, że ciężko przejść obojętnie. A to niestety kosztuje :)
Co i za ile kupiłem przedstawię na odpowiednich zdjęciach i opatrze komentarzami zaraz po powrocie. Teraz już przede mną tylko ze 60 km, które zostawię sobie do przebycia na wtorek, a jutro chce pozwiedzać to przepiękne miasto i jego okolice.
Taroudant nazywany jest małym Marakeszem ale w moim przekonaniu jest stanowczo bardziej urokliwy. Może to być spowodowane tym, że nie lubię wielkich miast, a Marakesz ze swoimi czterema milionami mieszkańców jest największym miastem w jakim byłem. Tu w Taroudant mam Marakesz w skali mikro, choć nie wiem czy sprzedawcy swoją fantazją cenową nie biją na łeb swojego większego brata :)
Pozdrowienia z Maroko.
PS. Dzisiaj mam wielkie - małe święto, które jako że nie piję alkoholu, postanowiłem uczcić coca-colą. Moja młodsza szczęśliwie skończyła pół roku życia. STO LAT !! córciu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz