niedziela, 26 września 2010

Besarabska Jesień '10 Lublin-Przemyśl-Lwów-Tarnopol.

Jestem wreszcie w kraju. Po dwóch tygodniach drogi, zawsze doceniam swój dom. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej ;) Przeżyłem wiele ciekawych przygód i poznałem wielu ciekawych ludzi. Spróbuję opisać moją podróż w kilku odcinkach. Mam nadzieję, że spodoba się Wam opis i zdjęcia mu towarzyszące. Zapraszam.

Wyjechałem w sobotę rano pociągiem do Przemyśla. Byłem przekonany, że do Lwowa dotrę późnym wieczorem około godziny 23. Musiałem rowerem przekroczyć granicę w Medyce i pojechać jeszcze kilka kilometrów do Trzcińca na stację kolejową. Zapoznany w pociągu "przemytnik rabarbaru", wyprowadził mnie z błedu i wskazał autobus jako najlepszy transport do Lwowa. Udałem się więc na dworzec autobusowy, który znajduje się w bezpośredniej bliskości dworca kolejowego. Jakoś tak bez przekonania zapytałem kierowcę o możliwość przewozu roweru i moich bagaży. Bach ... udało się coś, co w polskich autobusach nigdy mi się nie udało. Zapakowaliśmy rower i bagaże na tylne siedzenie starego Ikarusa, kierowca kazał tylko przekręcić kierownicę, żeby nie wypchnęła tylnej szyby poklejonej taśmą klejącą. A może w ogóle tam nie było szyby ... tylko jakaś folia. Nie wiem, nie sprawdziłem tego do końca. Wszystko zapakowane więc ruszamy. Siadłem blisko swoich bagaży, żeby mieć je na oku i to był mój błąd. Silnik wcale nie okazał się najgłośniejszym elementem tego niby autobusu. Bezkonkurencyjny był wał, który tak skutecznie zagłuszał silnik, że nie było go słychać nawet podczas wjazdu pod solidną górkę. Większość pasażerów to niczym nie przejmujący się Ukraińcy, ale było też kilkoro przerażonych Polaków. Jedni ze stresu gadali jak najęci, inni nic nie mówili, a jeszcze inni jak zwykle w sytuacjach stresowych, obgryzali paznokcie. Zagadał mnie jakiś Polak:
- Panie. Czy my na pewno dojedziemy ??
Musiał mi powtórzyć pytanie kilka razy, bo nic nie słyszałem przez ten cholerny wał.
- Panie przecież to się na pewno zaraz rozpierdoli - gadał dalej.
Próbowałem go jakoś uspokoić, więc mówię:
- E tam, od razu rozpierdoli ... ten autobus tyle przeżył ... to przeżyje i ten kurs ... i wiele następnych ...
Chyba go uspokoiłem, bo się więcej nie odezwał.

Może i faktycznie autobus troche leciwy, ale bez przesady ;)

Dla mnie tak naprawdę jedyną wadą tego autobusu, była jego cena ;) No dobra, może nie cena ... tylko proporcja ceny autobusu do ceny pociągu, czyli 25 zł do 3,2 zł. Tak !! Bilet kolejowy z Mościsk 2 (ok. 10km za granicą) kosztuje 8 hrywien, czyli trzy złote dwadzieścia groszy !! Ale wada to pomijalna ;)
Szybko i sprawnie ląduję we Lwowie, gdzie czeka już na mnie Leonid z powitalnym, małym co nieco. Rozlewa szybko Balzam i pedałujemy na nocleg, żeby zostawić bagaże i wyskoczyć jeszcze na miasto.

Mój przyjaciel ze Lwowa - Leonid.

Leonid również jest rowerzystą, tyle że raczej maratończykiem itp. To wielki sportowiec !! Nocleg załatwił nam w swoim klubie sportowym. W wielkiej hali na strychu, było kilka wygodnych pokoi dla sportowców. Dziękuję Leonid.

Następnego dnia rano, wyruszam pociągiem do Tarnopola, gdzie zacznę już pedałować. Bardzo ładne i zadbane miasto. Tutaj poznaję ... hmm ... jak on się nazywał ... rowerzystę ;) z Klubu Aktywnego Wypoczynku. Kolega rowerzysta przejmuje rolę przewodnika po mieście. Nie pokazuje wszystkiego co chciałem zobaczyć, niestety ma tylko ze 20 minut czasu. Ale i miasto nie jest duże, więc spokojnie wystarcza. Na koniec wskazuje miejsce gdzie można smacznie i tanio zjeść. Rozjeżdżamy się serdecznie żegnając.



Wreszcie wskakuję na rower i jadę w kierunku Kamieńca Podolskiego. Gdzieś w okolicach wsi Krasne rozglądam się za noclegiem. Udaje mi się skorzystać z gościnności starego dziadzia i jego córki. Rozbijam u nich na podwórku namiot, dostaję wiadro wody. Wreszcie to co lubię.

Resztki twierdzy w Szatanowie

Czołg Wyzwoliciel - Czemierowce.

Wstaję rano. Piję herbatę, żegnam się z przyjaznymi gospodarzami i ruszam dalej. Dostaję od nich koszyk jabłek na drogę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz