Zaczynamy zwiedzanie. Na początek monastyr Curchi.
- To taka perełka, żelazny gwóźdź programu - mówią moi przewodnicy - Obecnie remontowana i pięknie odnawiana.






Byłem przekonany iż mołdawscy popi, są równie wrażliwi na robienie im zdjęć jak ich ukraińscy koledzy. Okazało się zupełnie odwrotnie i mocno żałuję niewykorzystanych możliwości. Łatwo było uzyskać zgodę na fotografowanie i chętnie pozowali.


Na każdym kroku widać było ogrom pracy włożonej w odnowienie i upiększenie monastyru. Prace trwają już kilka ładnych lat i co jest wielką rzadkością, są dotowane przez państwo. Naprawdę ładnie to wszystko wygląda.


Po zwiedzeniu świątyni Curchi jedziemy w dalszą drogę. Jestem prowadzony przez piękne tereny Orheiul-Vechi i czuję się naprawdę wspaniale. Jestem tak zafascynowany pięknem krajobrazu, że wykonuję tylko kilka zdjęć. Chcę to zapamiętać w głowie a nie na ekranie czy papierze ...

Moi nowi przyjaciele opowiadają mi pewną legendę, którą idealnie trafiają w klimat. A w wielkim skrócie, idzie ona tak:
... Dawno, dawno temu, gdy Pan Bóg stworzył świat i obdzielił wszystkich ludzi, zapomniał o pewnym mołdawianinie. Gdy ten przyszedł się przypomnieć, Pan Bóg wynagrodził mu to ofiarując mu najrzyźniejsze ziemie i najpiękniejsze tereny mówiąc :
- A Ty zamieszkasz w raju.
I tak to mniej więcej wygląda ...

Zostałem te ż zapewniony, że jestem pierwszym polskim rowerzystą, któremu dane było oglądać te widoki. Są tego absolutnie pewni, bo nikt nie byłby w stanie nie znając terenu, przejechać przezeń na rowerze bez ich pomocy ...

Po wyjeździe z pięknego kanionu, dzielimy się na dwie grupy. Niektórzy muszą wracać, my jedziemy dalej. Robimy ostatnie pamiątkowe zdjęcie i zjeżdżamy z wieelkiej góry aby podziwiać kolejny monastyr.

Pierwszy raz widzę prawdziwą skalną pustelnię. Robi wrażenie, oj robi... Schodzimy po schodkach w dół, gdzie ukazuje nam się ... Nie znam historii i dokładnego przeznaczenia tego miejsca, ale wygląda to jak połączenie cerkwii z pustelnią. Jest sala modlitwna i niby prezbiterium z ikonostasem, są też cele mnisie.
Nie wiem na ile jest to wszystko użytkowane, ale wygląda raczej na atrakcję turystyczną niż faktycznie zamieszkałą pustelnię. Mimo wszystko, po raz kolejny, jestem pod wrażeniem.




Późnym wieczorem dojeżdżamy wreszcie do Kiszyniowa. Zrobione ponad 140 km. Jeden z kolegów deklaruje się, że chętnie udzieli mi gościny na te dwie kiszyniowskie noce. Korzystam z oferty, kupuję kilka dużych piw, takich po dwa i pół litra ... Rozpijamy to wszystko u Żeni w mieszkaniu i około drugiej w nocy reszta towarzystwa rozchodzi się po swoich domach. Muszą rano wstać bo jutro jest wielkie święto rowerzystów i wszyscy oni uczestniczą w pracach organizacyjnych.
Następnego dnia, spotykam ich wszystkich na Velohorze. Roslan nie bierze udziału w "wyścigu śmierci", musi się opiekować córką Mariną. Ma 5 lat i jest naprawdę wspaniała. Chyba się polubiliśmy ...

Velohora to cykliczna już impreza rowerowa, mająca na celu propagowanie "kultury rowerowej", zarówno wśród kierowców aut jak i samych rowerzystów. Było wiele atrakcji. Przejazd głównymi ulicami Kiszyniowa. 25 kilometrów w kilkutysięcznym tłumie rowerów wyczerpało mnie na maksa. Przypominało to trochę przejażdżkę na "Hurrrra", każdy jechał jakby chciał się zabić. Na szczęście tylko tak to wyglądało i nic się nikomu nie stało. Po "wyścigu śmierci" zostałem zaproszony na scenę, jako gość z Polszy. Kilka słów do mikrofonu, pozdrowienia, podziękowania, wielkie oklaski, wywiad dla mołdawskiej stacji telewizyjnej ...
Później ruszyliśmy na piwo i pizzę. Zebrało się ze czterdzieści osób ... więcej grzechów nie pamiętam - wstałem rano ;)
oj bardo sympatycznie w tej moldove
OdpowiedzUsuń