Z daleka, zainteresował mnie dziwny pomnik trzech gwizdków. Gdy podjechałem bliżej okazało się, że to nie gwizdki tylko kawałki rolki filmowej, reklamujące pobliskie studio.

Okazało się, że nadszedł właśnie najcięższy odcinek na mojej drodze. Nic tego nie zapowiadało. Będąc przekonanym, że chwilę za miastem uzupełnię zapas picia, wyjechałem z Warzazat tylko z jedną butelką wody rozrobionej z jakimś wapnem i witaminami. Nie pijam czystej wody. Zawsze staram się ją czymś rozrobić. Teraz były to różne suplementy, szczególnie przeze mnie dobrane na okazję mojego poparzonego, odkrytego ciała. Okazało się jednak, że na drodze z Warzazat do Agdz nie ma ani jednego sklepu. Totalne odludzie.





Jechałem w pełnym słońcu, a jedynej ulgi dostarczał wicherek. Najbliższe miasto jest jakieś 40 km przede mną. Jest już późno, a ja nie mam wody i jestem wyczerpany. Niepokoiła mnie prawa dłoń z wielkim wypełnionym cieczą pęcherzem. Tak zareagowała moja ręka na spotkanie z marokańskim słońcem. Przestraszyłem się, że wydzielina w pęcherzu to ropa, świadcząca o jakimś stanie zapalnym. Pęcherz pękł, a mnie zaczęła boleć głowa. Do tego doszedł nerw jakiego złapałem, że jestem sam i nie poradzę sobie. Usiadłem w cieniu przydrożnej palmy. Położyłem się i panikowałem. Zatrzymał się samochód, kierowca zapytał czy potrzebna mi pomoc. Poprosiłem o podwiezienie do Agdz. Zapakowaliśmy rower na pakę i godzinę później byłem najedzony, nawodniony i czułem się świetnie.



W Agdz wynająłem pokój i porządnie odpocząłem. Spędziłem dwa dni prawie nie wychodząc z pokoju. Zapomniałem o majakach i podkurowałem trochę dłoń. Posypałem ją zasypką do pupy dla niemowląt, a następnego dnia specjalnym kremem do odparzeń, który zapomniany leżał na dnie apteczki. Bąble popękały, wylało się osocze, porobiły się strupy. Odrestaurowany kontynuowałem podróż.






Jak już tak się najeździłem po tych wszystkich górkach, zacząłem śnić o piaskach Sahary. Tylko, że w moim śnie nie było już więcej górek, problemów z wodą, poparzeniami i innymi kopniakami w tyłek. Sama słodycz. Rzeczywistość okazała się jednak brutalna. Musiałem coś odpokutować i tyle. Chociaż ten dzień i tak, okazał się dla mnie łagodny. Trochę ponad 100 km, w większości po płaskim. Zaczęly sie całkiem inne widoki. Dolina Draa. Zagłębie daktylowe kraju. Oaza za oazą, ksar za ksarem. Nie zatrzymywałem się jednak zbyt często, miałem mały poślizg z czasem.



Za miejscowością Zagora postanowiłem zakończyć dzisiejszą jazdę i rozbić obozowisko. Jakoś odnalazłem się z pozostałą częścią polskiej wyprawy i tę noc spędziliśmy wspólnie na terenie starego, opuszczonego gospodarstwa. Właściciel jednak szybko się znalazł i oprowadził nas po swojej fermie. Pokazał swoją uprawę bobu i kartofli, jakieś pastwisko i zabudowania gospodarcze, które z pewnością nie jedno widziały i przeżyły.


Następnego dnia, już oddzielnie, przedzierałem się w burzy piaskowej przez góry i doliny. Reszta grupy łapie jakąś podwózkę i szybko dociera do ostatniej miejscowości przed pustynią. Ja z Jankiem, po przejechaniu 90 uciążliwych kilometrów, docieramy do M'Hamid, gdzie chcemy podjąć trud przemierzenia 170 km odcinka pustynnego. Janek jednak rozmyśla się, a ja nie chcąc samemu go pokonywać przystaję na propozycję "zorganizowanej wycieczki do wioski nomadów".




Brak komentarzy:
Prześlij komentarz